Kiedy wziąłem do ręki "Linię czasu" Michaela Crichtona nie spodziewałem się po tej lekturze zbyt wiele. Miałem bowiem w pamięci jego poprzednie książki, które kiedyś - w czasach liceum czytało mi się bardzo dobrze, jednak z perspektywy czasu oceniam je jako czytadełka o dość nieskomplikowanej i przewidywalnej intrydze. Oczywiście, bywają one ciekawe - jak na przykład ekranizowany później Jurassic Park. Często dominuje w nich jednak pewien schemat. Autor puszcza do widza oko i mówi, „załóżmy, że w skutek rozwoju cywilizacji i techniki możliwe stanie się to, czy tamto”. A następnie pokazuje jakie zagrożenia dla ludzkości może przynieść nowy wynalazek. Niestety, "Linia czasu" wpisuje się w ten scenariusz.
Na początku książki autor zwraca uwagę na fakt, że pod koniec XIX w. naukowcy byli przekonani, że nauka dotarła do kresu możliwości i nic nie jest w stanie ich zaskoczyć. Tymczasem wiek XX przyniósł rozwój wielu dziedzin, który to przesunął granice tego co możliwe tak daleko, jak nie śniło się ludziom w roku 1899. Crichton dostrzega, że na w latach 90-tych XX wieku sytuacja jest analogiczna - znów panuje przekonanie, że wiemy już wszystko. A później stawia pytanie - a co jeśli mechanika kwantowa umożliwi podróże w czasie? I tu zaczyna się fabuła książki. Korporacja ITC w tajemnicy przed światem prowadzi eksperymenty nad przenoszeniem się do czasów średniowiecza. Oczywiście ich prawdziwym celem jest zbicie fortuny na tym wynalazku, nie zaś dobro nauki. O nowych możliwościach dowiadują się przez przypadek archeolodzy prowadzący badania na terenie średniowiecznego zamku we Francji. I jak nietrudno się domyślić, wkrótce lądują oni w średniowiecznej Francji, a powrót do domu staje się na skutek pewnych zdarzeń prawie niemożliwy. Muszą pokonać wiele przeciwności, żeby wreszcie dotrzeć z powrotem do czasów współczesnych.
Brzmi nieźle? Też mi się tak wydawało. Pomysł na fabułę jest bardzo fajny - mimo że schematyczny. Jednak z jego realizacją jest znacznie gorzej. Po pierwsze - autor serwuje nam jakiś pseudonaukowy bełkot na temat mechaniki kwantowej, który - jak podejrzewam - doprowadziłby do łez kogokolwiek, kto choć trochę orientuje się w temacie (tak przynajmniej było w innej jego książce – „W sieci”, w której autor próbował zmierzyć się z tematyką baz danych - i kompletnie rozminął się z ich ideą). Po drugie fabuła ma spore niedociągnięcia i wydaje się być czasem tak naiwna, że aż piszczy. Postaci zachowują się nielogicznie - czasem wiedzą za dużo, czasem nie chcą dojrzeć oczywistych wniosków - w zależności jak autorowi było wygodnie by pokierować fabułą Po trzecie książka jest mocno przewidywalna - wiadomo jest, że wszystko bohaterom się uda, tylko nastąpi to w ostatniej możliwej sekundzie, po tym jak otrą się o śmierć, która - jakkolwiek prawdopodobna by nie była - nie nastąpi. Takie przedramatyzowanie nie bawi. Wszystkie te czynniki sprawiły, że zupełnie nie miałem ochoty zagłębić się w tą książkę. Przebrnąłem do końca, bardziej z samozaparcia niż z zaciekawienia. I tu spotkało mnie jeszcze większe rozczarowanie - zakończenie jest strasznie głupie. Już nawet nie naiwne, czy naciągane. Po prostu głupie.
Z plusów można wymienić sporo ciekawych faktów dotyczących średniowiecza - jednak tu powstaje wątpliwość - czy to prawdziwe fakty, czy też konfabulacje autora.
Niestety, książka Crichtona rozczarowuje. Poziom fabuły jest w sam raz dla nastolatka, ale osoba dojrzalsza dostrzega jej dziecinność i bzdurność. Pseudonaukowe wywody denerwują, podobnie jak bohaterowie, którzy ostatecznie poradzą sobie z każdym problemem, jeśli tylko fabuła tego od nich wymaga. Jeśli jesteś pryszczatym, żądnym przygód 15-latkiem, który akurat ma szlaban na komputer i imprezy - przeczytaj, będziesz się nieźle bawił. Jeśli etap liceum masz już za sobą - odpuść sobie - są na pewno lepsze lektury, po które można sięgnąć...
Ocena: 6/10
wydawnictwo: Amber
glupis wacpan glupis bo ksiazka dobra jest
OdpowiedzUsuń