Archiwum bloga

piątek, 20 kwietnia 2012

Blady koń zwany śmiercią nieźle kopie


Dzięki uprzejmości portalu IRKA (irka.com.pl) miałem możliwość uczestniczenia w koncercie A Pale horse Named Death. koncert odbył  12.02.2012. Zapraszam na irka.com.pl, gdzie - oprócz tej relacji można znaleźć wiele ciekawych artykułów


A Pale Horse Named Death to zespół pochodzący z Brooklynu, grający mroczną, ciężką muzykę klasyfikowaną niekiedy jako doom metal, lub gothic metal (to ostatnie twierdzi Wikipedia, choć ja się z tą klasyfikacją nie zgadzam). Stwierdzenie zespół jest troszkę na wyrost. W zasadzie powinno się powiedzieć - Sal Abruscato oraz skład koncertowy. Sal samodzielnie bowiem skomponował i nagrał wszystkie utwory na jedynej jak dotąd płycie zespołu: "And Hell Will Follow Me". Jedynie w obróbce i produkcji pomagał mu Matt Brown – który także gra w koncertowym składzie.
Koncert w Progresji stanowi przedostatni występ zespołu podczas europejskiej trasy pod szyldem „Hell Across Europe Tour 2012”. Nie wiem jak było podczas pozostałych koncertów trasy ale o warszawskiej publiczności nie da się powiedzieć, że tłumnie przybyła na spektakl. Koncert obejrzało może 100 osób. Mało, w szczególności biorąc pod uwagę klasę występujących muzyków i piękno muzyki samej w sobie. No cóż, nieobecni niech żałują, ta relacja raczej nie ulży ich cierpieniom.
Amerykański zespół supportowany był przez dwie inne kapele. Jako pierwszy wystąpił polski skład – Lee Leet grający subtelny i całkiem urokliwy gotyk. Z występu Lee Leet dało się zapamiętać przede wszystkim piękną młodą wokalistkę o mocnym, typowo gotyckim głosie. Zespół radził sobie na scenie bardzo dobrze i zaczął powolny proces rozgrzewania publiczności. Drugi suport był z tego co wiem, dość niespodziewany. Niespodzianką był zespół ”Blood runs deep” ze Szwajcarii, który zagrał porządny kawał metalu i rozpędził krew w żyłach u zgormadzonych pod sceną do wartości zbliżonej do prędkości światła.
Po 21 na scenę wkroczyły długo oczekiwane gwiazdy wieczoru – A Pale Horse Named Death. Absolutnie skupieni na muzyce zaczęli grać monumentalny kawałek o tytule: „To die in your arms”. „There's nothing more I'd like than to have you hold me/ as I spill my blood on your milk white skin…” Potem zagrali kolejne utwory z jedynej płyty zespołu - w tym absolutnie genialny „Die alone”. Muzycy byli w świetnych humorach i – mimo, że brakowało mi trochę interakcji z publiczonością podczas utworów, to w przerwach pomiędzy nimi muzycy nadrabiali z nawiązką. Kilka razy zdarzyło się, że Sal – wokalista i leader zespołu - zwrócił się bezpośrednio do osób z publiczności.
Zespół uatrakcyjniał przerwy krótkimi, ale bardzo miłymi dla ucha jammami. „We just played an extra jamming for you!” krzyczy Sal do publiczności, a potem dodaje, „Alright, back to work” i zespół zaczyna kolejny utwór. Dobry nastrój muzyków udzielił się publiczności (a może odwrotnie?) i dobra zabawa, tak jednych, jak i drugich, trwała aż do końca. Zespół zszedł ze sceny żegnany gromkimi brawami zgromadzonych fanów. „It’s for you! Na zdrowia!” krzyczy Sal śmiesznie kalecząc nasz język i bierze tęgi łyk piwa. I to już, koniec. A szkoda, bo naprawdę przyjemnie było dać się porwać tej hipnotyzującej muzyce.
Przed koncertem byłem pełen obaw, czy zespół będzie potrafił brzmieć równie dobrze, jak na studyjnej płycie. Moje wątpliwości dotyczyły w szczególności wokalu Sala, który na płycie brzmi bardzo dobrze. Na szczęście, obawy okazały się płonne. Sal świetnie radzi sobie ze swoimi partiami wokalnymi, jego głos brzmi klarownie i silnie. Trochę do zarzucenia mam gitarom. Ich brzmienie było zbyt nieczytelne, zlewało się. Powstawała ściana dźwięku, podczas gdy magia tych utworów opiera się między innymi na wyraźnie zagranych, czytelnych riffach. Poza tym drobnym szkopułem zespół świetnie radzi sobie z koncertem na żywo. Nie słychać było pomyłek, czy aranżacyjnych uchybień. Całość brzmiała naprawdę solidnie, co publiczność doceniła.
Przykro mi trochę, że zespół oferujący tak dojrzałą i interesującą muzykę nie został należycie doceniony przez fanów. Około sto osób na widowni, to moim zdaniem zdecydowanie za mało, jak na zespół tego kalibru. Zespół nie jest w Polsce zbyt dobrze znany, a także informacja o koncercie nie była zbyt szeroko rozpropagowana. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejny koncert chłopaków z Brooklyn’u w Warszawie spotka się ze znacznie szerszym odzewem. Czego życzę im z całego serca.

Zapraszam na fanpage mojego bloga: (http://www.facebook.com/przywieczornejherbacie) zamieszczam tam informacje o wszelkich nowych artykułach, więc jeśli chcesz być na bieżąco - POLUB GO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...